Warto było czekać. Nowy sezon „Cobra kai”, podobnie zresztą
jak poprzednie, skutecznie postymulował mój punkt N – wrażliwe,
przykryte warstwą doświadczeń, wiedzy i niepotrzebnych informacji
miejsce, odpowiadające za nostalgiczny kwik dziecięcej radości.
Naturalną reakcją widza, któremu zaserwowano tak uroczy powrót do
wrażeń niegdyś czerpanych z kaseciakowych seansów, jest głód
kolejnych tego typu produkcji. Okazuje się, że hollywoodzcy
filmowcy doskonale potrafią wyczuć to zapotrzebowanie, bo już
teraz widzimy wysyp kolejnych dzieł bazujących na nostalgicznych
tęsknotach.
Serial
„Policjanci z Miami” był prawdziwym popkulturowym fenomenem, a przy okazji
wielką trampoliną, która z mało znanego, głównie teatralnego
aktora Dona Johnsona zrobiła światowej klasy gwiazdę.
Niedługo po zejściu
słynnych gliniarzy z anteny telewizyjnych odbiorników, Don spotkał
się ze swoim sąsiadem, którym był nie kto inny, jak sam
Hunter S. Thompson. Panowie wspólnie napisali scenariusz do produkcji o
perypetiach uzależnionego od dragów stróża prawa. W takiej formie
fabuła ta oczywiście nie nadawała się do przeniesienia na ekran,
ale efekt wspólnej pracy obu mężczyzn stał się podwalinami do wydarzeń opowiedzianych w pilotowym odcinku nowego serialu pt. „Nash
Bridgesa”, w którym to główne skrzypce zagrał Johnson.
Warto dodać, że
jego ekscentryczny sąsiad też zresztą pojawił się na ekranie,
jako postać drugoplanowa.
Tymczasem partnerem
tytułowego gliniarza był Cheech Marin – meksykańskiego
pochodzenia komik, znany wszystkim z wieloletnich występów w
projektach tworzonych razem ze swym przyjacielem Tommym Chongiem.
Ten ostatni również zaliczył gościnny występ w „Nashu
Bridgesie”. Co ciekawe, w tym samym odcinku na ekranie mignął
też…
Philip Michael Thomas – ekranowy partner Johnsona z „Miami
Vice”
.
Tak jak „Miami
Vice” mocno fetyszyzowało wymienione w tytule miasto, tak „Nash
Bridges” był prawdziwą reklamą San Francisco! Widzowie przez
cztery lata mogli cieszyć się widokiem pofałdowanych ulic tej
metropolii, które przez 122 odcinki portretowane były lepiej niż w
turystycznych folderach. W 2001 roku „Nash Bridges” przegrał
walkę o widownię z nową odsłoną serii „Prawo i porządek”, a
włodarze stacji CBS uznali, że czas przerwać dalsze inwestowanie
kasy w kolejne odcinki przygasającego hiciora z Johnsonem w głównej
roli. Warto nadmienić, że w 2001 roku
nakręcenie każdego takiego
odcinka kosztowało okrąglutkie 2 miliony dolarów!
Wszystko wskazuje na
to, że Nash powróci na ekrany. Dwadzieścia lat po zdjęciu serialu
z anteny, amerykańska korporacja NBC Universal wyprodukowała dwugodzinny film będący jednocześnie potencjalnym
pilotem nowego serialu o Bridgesie. Przed kamerą stanął
zarówno Don Johnson, jak i Cheech Marin.
Wzorowany na
popularnym sitcomie pt. „The Honeymooners” (którego to wersję
mogliśmy podziwiać na naszych polskich ekranach jako „Miodowe
Lata”) animowany serial zadebiutował na czarno-białych
odbiornikach w 1960 roku. Już sześć lat później produkcja stała
się pierwszą kreskówką, która emitowana była w amerykańskiej
telewizji w godzinach najlepszej oglądalności, czyli tak zwanego
prime-time’u.
Łącznie powstało
sześć sezonów tego serialu (166 odcinków), a
ostatni miał swoją
premierę w 1966 roku.
Od tego czasu sympatyczni jaskiniowcy
pojawiali się głównie w krótkich klipach oraz pełnometrażowych,
animowanych filmach. Główny bohater i jego seksowna żona (zawsze zastanawiałem się, jakim cudem otyły, prymitywny i niezbyt bystry Fred wyrwał takiego seksownego, rudowłosego MILF-a...) doczekali
się również dwóch aktorskich produkcji, które niestety nie odniosły wielkich sukcesów.
Teraz, po 55 latach
od ostatniego odcinka „Flintstonów”, jaskiniowa rodzinka wraca na
mały ekran w serialu zatytułowanym „Bedrock”, który premierę
ma mieć na antenie stacji Fox. Zgodnie z zapowiedziami twórców,
ma to być produkcja przeznaczona dla widzów dorosłych, a jej akcja
odbywać się będzie 20 lat po wydarzeniach znanych z oryginalnej
serii. Fred będzie już na emeryturze, a jego córka rozpoczynać
będzie swoją zawodową karierę w całkiem nowej rzeczywistości.
Musicie bowiem wiedzieć, że w międzyczasie świat znany z ekranu
wszedł w epokę brązu…
Zanim Will Smith
zaczął swoją karierę jako utalentowany aktor komediowy (a później także i dramatyczny), artysta ten znany był jako raper, a
krótko przed swoim telewizyjnym debiutem Smith i jego sceniczny
kompan DJ Jazzy Jeff odebrali nagrodę Grammy. Przyjęcie roli w
serialu komediowym pt. „Bajer z Bel-Air” było dla młodego
muzyka ostatnią deską ratunku – artysta umiał zarabiać oraz
wydawać pieniądze, natomiast nie za bardzo chciał się nimi
dzielić z urzędem skarbowym, co niestety
sprowadziło na jego głowę
masę kłopotów.
Dzięki swoim gigantycznym długom, Will dał się
poznać jako bohater kultowego dzisiaj sitcomu o wychowanym na
ulicach Filadelfii obiboku, który przypadkiem zadziera z członkami
lokalnego gangu i zostaje wysłany przez swoją matkę do domu jej
zamożnych krewnych mieszkających w pięknej rezydencji położonej
w jednej z najbogatszych okolic Bel-Air.
Kręcona w latach
1990-1996 produkcja stała się tak popularna, że jej twórcy co i
rusz zapraszali do gościnnych występów różne znane osobistości.
Na ekranie mogliśmy zobaczyć B.B. Kinga, Donalda Trumpa, Naomi
Campbell, Riddicka Bowe’a, Toma Jonesa, Hugh Hefnera, a nawet Jaya
Leno!
Ćwierć wieku
później Will Smith wraca do swojego dawnego projektu. Tym razem nie
jako aktor, ale producent rebootu nowego „Bajeru z Bel-Air”
(swoją drogą – kotwica w żopę temu, kto tak paskudnie
przetłumaczył ten tytuł na nasz rodzimy język!). Zgodnie z
zapowiedziami samego gwiazdora, jak i twórców tego projektu,
serial będzie utrzymany w znacznie poważniejszym tonie niż
oryginał i
daleko mu będzie od komediowych korzeni pierwowzoru.
https://www.youtube.com/watch?v=mvoCbicthM4
Czarna komedia, w
której to stado uszatych stworków terroryzuje małe, spokojne
miasteczko to dziś absolutny klasyk, który rozpoczął modę na
całą masę produkcji o małych, z pozoru niewinnych istotkach
o iście sadystycznych tendencjach.
Warto dodać, że w 1984 roku
powstały dwa kultowe filmy – „Indiana Jones i świątynia
zagłady” oraz „Gremliny”. Obie te produkcje nie zdobyły zbyt przychylnej opinii zgrzybiałych panów z MPAA (Motion
Picture Association), którzy wlepili im łatkę PG, czyli dzieł,
których dzieci nie powinny oglądać bez nadzoru osób dorosłych.
Wówczas to Steven Spielberg, będący producentem „Gremlinów” i
reżyserem „Indiany Jonesa”, zaproponował wprowadzenie
oznaczenia PG-13, które wskazywałoby, że dany film nie jest
odpowiedni dla dzieciaków poniżej 13 roku życia. Pomysł ten się
spodobał i w ten sposób powstała
całkiem nowa kategoria wiekowa.
I tak dobrze, że
nie wykorzystano niektórych motywów, które autor scenariusza –
Chris Columbus – umieścił w fabule „Gremlinów. W ten sposób uniknęliśmy
widoku pożerania żywego psa przez tytułowe stworki, a także
sceny dekapitacji matki głównego bohatera. Dzięki temu dostaliśmy
urocze, nieco okrutne familijne dziełko, które obok swojego
nakręconego parę lat później następcy jest
jedną z przemiłych
pozostałości po przaśnych tworach z lat 80.
Chociaż o kolejnym
sequelu mówi się już od dobrych trzech dekad, to dopiero w tym
roku ponownie zobaczymy gremliny na ekranie. Oto bowiem stacja HBO
zapowiedziała premierę serialu, którego akcja ma miejsce długo
przed wydarzeniami z pierwszej części filmu. Zostaniemy
przeniesieni do 1920 roku i śledzić będziemy przygody 10-letniego
mieszkańca Szanghaju, który spotka małego, puchatego stworka o
imieniu Gizmo...
Kiedy w moim domu
pojawił się pierwszy odtwarzacz VHS, kolega dał mi w prezencie
kasetę z filmem „The Goonies”, którą to przegrał z innego
nośnika, którego zawartość wcześniej przegrana została z
pirackiej kopii tej produkcji, znalezionej w osiedlowej wypożyczalni
kaset video. Jakość obrazu pozostawała wiele do życzenia, ale
odkryłem, że jak się usiądzie osiem metrów od małego telewizora
i odpowiednio zmruży oczy, to śnieżący, wyblakły obraz nie
przeszkadzał w seansie…
Reżyserem tej
nakręconej w 1985 roku perełki familijnego kina przygodowego był
Richard Donner – twórca kinowej wersji przygód Supermana oraz
serii „Zabójcza broń”. Parę razy za kamerą „The Goonies”
stanął też Steven Spielberg” – producent oraz autor
scenariusza do tej produkcji.
Film ten ma status
dzieła otoczonego mgłą nostalgicznego „guilty-pleasure” i do
dziś ma wierną rzeszę, nieco już podstarzałych, fanów. Ogromny
sukces kinowych przygód bandy dzieciaków poszukujących pirackiego
skarbu sprawił, że szybko powstała komputerowa adaptacja filmu,
przeznaczona na 8-bitowe maszyny. I chociaż wspomniana gra doczekała
się drugiej części, to już
kontynuacja wydarzeń znanych z dużego
ekranu nigdy nie została nakręcona
. Wprawdzie w 2004 roku Donner
coś tam przebąkiwał o gotowym scenariuszu, a trzy lata później
ruszyły nawet pierwsze prace nad animowanym serialem „The Goonies”
tworzonym przez stację Cartoon Network, ale fani filmu nigdy nie
doczekali się spełnienia swoich marzeń. Ba, nawet szumnie
zapowiadany sceniczny musical, oparty na fabule oryginału, nigdy nie miał swojej premiery.
Najwyraźniej
projekt ten musiał odpowiednio długo dojrzewać, aby móc w końcu złapać
wiatr w żagle. Oto bowiem firma producencka The Donner Company
wespół z założonym w 1981 roku przez Spielberga Amblinem pracują
właśnie nad serialem „Our Time”, w którym to pewien nauczyciel w
towarzystwie swoich uczniów podejmuje się wyzwania nakręcenia
niskobudżetowego remake’u „The Goonies”. Co z tego wyjdzie?
Miejmy nadzieję, że solidne kino grające na nostalgicznej strunie.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą