Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Tu, kur#a, nie ma niczego! – O tym, jak czterech idiotów przeprawiało się przez najpaskudniejszą granicę na świecie

33 532  
294   44  
Po tym, jak rok temu z powodu mojej własnej głupoty zostałem boleśnie ukąszony przez skorpiona, a następnie czekając na ewentualny efekt działania jadu, usiadłem na kaktusie, przysięgałem sobie, że już nigdy podczas wypraw do Ameryki Południowej nie będę pakował się w kłopoty. Całkiem niedawno przekonałem się, że poleganie na obietnicach Latynosów można wsadzić sobie głęboko w kieszeń i chyba tylko przez czysty fart nie skończyłem jako wysuszony trup leżący pośrodku spieczonego bezlitosnym słońcem niczego.


O ile zazwyczaj w tym okresie roku włóczę się po Peru, tak tym razem na wyprawę pojechała ze mną wesoła ekipa, która już wcześniej towarzyszyła mi w paru moich wcześniejszych wycieczkach. Wspólnie zatem uzgodniliśmy, że poszwendamy się trochę po Boliwii. Potem doszliśmy do wniosku, że w zasadzie to i Paragwaj można by odwiedzić. I Argentynę. I Brazylię… Jedyne co nas ograniczało, to czas. Wprawdzie ja, Adam i Kawiak mieliśmy go aż za dużo, ale już Chomiczyn nie mógł sobie pozwolić na więcej niż dwa tygodnie rozpusty. Podczas narady, której towarzyszyły wszelkiej maści rozweselacze, doszliśmy więc do wniosku, że po boliwijskiej przeprawie przekroczymy granicę z Paragwajem, udamy się do stolicy tego kraju i stamtąd nasz towarzysz poleci do domu. Czasem nie trzeba się więc martwić – tłumaczyliśmy sobie – z Santa Cruz de la Sierra, ostatniego dużego miasta w Boliwii, do Asuncion jest przecież nieco ponad 1300 km, czyli tyle, co nic.

W Santa Cruz de la Sierra skierowaliśmy się na stację autobusową, która swoim rozmiarem bardziej przypominała lotnisko niż jedna z tych zapyziałych, blaszanych konstrukcji, do której przywykliśmy podczas wcześniejszych podróży. Zasada funkcjonowania tego molochu była jednak podobna do typowego, południowoamerykańskiego terminalu – chaos, wrzeszczący sprzedawcy pieczonych kurczaków, naganiacze firm transportowych (również wrzeszczący), wąsaci kieszonkowcy, psy sczepione dupami i spasione lokalną kukurydzą gołębie.
– Osiemsiont dolarów od łba – rzekła sprzedawczyni biletów w agencji należącej do jedynego przewoźnika autobusów kursujących na linii Santa Cruz – Asuncion. W każdym z nas odezwały się wówczas uśpione, starozakonne korzenie. Nawet w Chomiczynie, któremu najbardziej przecież powinno zależeć na dotarciu do celu na czas. Ile, psia jego mać? Przecież bilet na takiej trasie nie powinien kosztować więcej niż 15-20 dolarów. I to w klasie premium, z rozkładanymi siedzeniami i nieprzelewającym się kiblem!
– Taniej nic nie znajdziecie! – zasugerowała pani. Nie znajdziemy? To potrzymaj nam godność i patrz! Nadąsani opuściliśmy terminal i w drodze do hotelu obiecaliśmy sobie, że dotrzemy do granicy z Paragwajem dowolnym transportem, a następnie stamtąd złapiemy sobie jakiś autobus czy inną furgonetkę. Co może pójść nie tak.

Wszystko.

Plan, chociaż był całkiem dobry i logiczny, miał jedną, dość dużą dziurę. A zwała się ona… Gran Chaco. Tak się złożyło, że mniej więcej na granicy obu państw zaczyna się kraina o dość niegościnnym klimacie. Znaczy się – bardzo gorącym i jeszcze bardziej suchym. Z tego, co mi było wiadome, to jedną z charakterystycznych cech tejże równiny jest to, że poza rzadką, niezbyt okazałą roślinnością, która nie rzuca nawet kawałka cienia, to w zasadzie nie ma tam absolutnie żadnego życia.



– Nie sraj żarem – w swoim stylu pocieszył mnie Adam, kiedy uzewnętrzniłem moje obawy. – Jako turystyczny przewodnik przejechałem pół świata i wierz mi, nie ma możliwości, aby spod granicy nie jeździły chociażby zwykłe marszrutki. To nigdy nie jest tak, że w takich miejscach nie ma niczego.

– Kurwa, tu nie ma niczego – chóralnie pomyśleliśmy, gdy po przekroczeniu granicy przyszło nam stanąć przed wielką, ciągnącą się po horyzont, pustą równią. Oto słynne Grand Chaco – kraina, która pochłonęła życie mnóstwa ludzi. Teren ten zajmuje przestrzeń 800 tysięcy kilometrów kwadratowych, z czego zachodnia jego część – Chaco Alto, czyli tam, gdzie akurat byliśmy – to przestrzeń znacznie uboższa w roślinność, miłe wrażenia i jakiekolwiek źródła wody. Ot, cholerna sawanna pokryta głównie suchymi, najeżonymi kolcami, przedstawicielami parchatej flory. Jednym słowem – najgorsze, no może poza Zgierzem, miejsce na wakacyjny wypoczyn.



Jak na ironię ten wielki kawał, zdawać by się mogło, absolutnie nikomu niepotrzebnej ziemi, stał się głównym powodem militarnego sporu pomiędzy Paragwajem a Boliwią. Miało to miejsce 90 lat temu, kiedy Boliwijczycy zapragnęli przejąć kontrolę nad rzeką Paragwaj, dzięki której mogliby uzyskać połączenie z Oceanem Atlantyckim. Żeby tego było mało, w eter poszła wieść o odkryciu pokaźnych złóż ropy naftowej przy jednym z andyjskich wzgórz i mądre głowy doszły do wniosku, że skoro na powierzchni Gran Chaco nie ma nic interesującego, to na pewno prawdziwa wartość tego terenu kryje się pod ziemią. Stronę boliwijską reprezentowała firma Standard Oil, a Paragwajczycy zawarli układ z Shellem. Wkrótce zaczęło dochodzić do lokalnych przepychanek na terenach przygranicznych, a oba państwa nie zamierzały ustępować i rościły sobie prawa do Gran Chaco. Ostatecznie w 1932 roku wybuchła pełnoskalowa wojna.



Szybko okazało się, że bicie się w tak paskudnych warunkach wcale łatwe nie jest. Żołnierze padali jak muchy z wycieńczenia, a także z braku wody i ciągle opóźniających się dostaw jedzenia. Boliwia znacznie lepiej jednak radziła sobie w powietrzu, bo Paragwaju po prostu nie było stać na nowoczesne samoloty, a armia tego kraju cierpiała na poważne niedostatki uzbrojenia. Paradoksalnie, znacznie tańsze, lekkie karabiny Paragwajczyków dały im z kolei przewagę na lądzie. Tym bardziej że Argentyna zgodziła się wesprzeć swoich sąsiadów sowitą pożyczką pieniędzy na zakup broni. Żeby tego było mało, Paragwaj zainwestował w pomoc rosyjskich weteranów I wojny światowej oraz włoskich wojskowych, którzy zajęli się szkoleniem armii. Ponadto generałowie korzystali z pomocy Indian Guarani doskonale znających tereny, gdzie miały rozegrać się kluczowe bitwy. Warto dodać też, że boliwijskie czołgi nie radziły sobie w suchym buszu, a piekielne upały zmuszały ich operatorów do otwierania włazów, co szybko zauważyli Paragwajczycy i zaczęli wrzucać do środka pojazdów granaty.


W tej wojnie nie było jednak zwycięzcy. Dobrze wyposażona Boliwia nie mogła przełamać oporu doskonale przeszkolonych Paragwajczyków, ale z drugiej strony po trzech latach wyniszczających walk obie strony były już mocno zmęczone. W walkach życie straciło ok. 100 tysięcy żołnierzy, a zniszczenie olbrzymiej ilości wojskowego sprzętu odbiło się na budżecie obu państw. W czerwcu 1935 roku rywale zawiesili broń, a dzięki pomocy międzynarodowych arbitrów udało się wynegocjować pokój. Boliwijczycy dostali swój upragniony pas terenu łączący ich kraj z rzeką, która kończyła swój bieg w oceanie, natomiast Paragwajczycy mogli cieszyć się znaczną częścią El Chaco.



Teraz więc wystarczyło tylko porobić tam odwierty i taplać się w deszczu drogocennego surowca. Tyle że… gdzie ta cholerna ropa? Kolejne próby dotarcia do upragnionych źródeł kończyły się fiaskiem. Wszelkie plotki o rzekomych złożach były, bardzo delikatnie mówiąc, mocno przesadzone. Nie znaleziono tam absolutnie niczego. No, może poza piekielnym ukropem, wysuszoną, kolczastą roślinnością i brakiem jakiejkolwiek nadziei.

– Jak to nie macie transportu? – zapytał mnie łysawy celnik, kiedy szczerząc się uroczo, podałem mu paszport i poinformowałem, że mamy zamiar „coś tam sobie złapać po drodze”. Łypnął na nas podejrzliwie, a następnie gdzieś zniknął. Po paru minutach nieobecności wrócił z jakimś ogorzałym kafarem. Takim, którego nie chciałoby się spotkać w ciemnej uliczce. W jasnej w sumie też. W ogóle najlepiej byłoby nigdzie go nie spotykać. Wysoki mężczyzna o twarzy zakapiora przestrzeliwującego ludziom kolana oznajmił, że jest siostrzeńcem łysawego celnika.
– Za budynkiem granicznym nie ma już nic. Pojedyncze samochody przejeżdżają raz na kilka godzin, a słońce grzeje tak, że po przejściu paru kilometrów zdechniecie od udaru – oznajmił, a następnie przekazał nam dobre wiadomości. Otóż jego kolega ma wujka, którego sąsiad przyjaźni się z facetem mogącym podwieźć nas do najbliższej wioski. A tak się składa, że przez nią przejeżdżają autobusy do Asuncion. Jako że owa wioseczka znajduje się 120 kilometrów od granicy, nasz szofer weźmie od nas „zaledwie” 200 dolarów. Po usłyszeniu tej kwoty ponownie obudził się w nas „wewnętrzny Żyd” i bardzo grzecznie, acz stanowczo, oznajmiliśmy, że nie skorzystamy z tej niebywałej promocji. Czując jednak kłopoty w powietrzu, podreptałem do okienka, wydarłem łysawemu celnikowi mój paszport i zasugerowałem chłopakom szybką ewakuację. Tymczasem łysawy, gdy zorientował się, że nie dobiliśmy targu z jego „siostrzeńcem”, wyskoczył ze swego pomieszczenia i wrzasnął do jednej z pracownic urzędu celnego coś w guarani – języku, którym obok hiszpańskiego, posługują się praktycznie wszyscy Paragwajczycy. Babka, wywracając oczami i ciężko wzdychając, kazała nam położyć nasze bagaże na metalowej ladzie. Już domyślałem się, co zaszło. Sukinkot, w ramach zemsty, zlecił zrobienie nam szczegółowej rewizji. A podczas takich akcji często zdarza się, że w pleckach „cudownie” materializują się rzeczy, których być tam nie powinno, a których posiadanie nie zawsze jest legalne. Kiedy więc już staliśmy nad naszymi tobołkami i czekaliśmy, aż kobieta je rozbebeszy, do okienka łysawego podszedł jakiś facet, więc celnik poleciał go obsłużyć. Wówczas to, ku naszemu zaskoczeniu, babka bardzo szybkimi ruchami zaczęła oklepywać nasze plecaki bez otwierania ich. Pac, pac! Pac, pac! Pac!
– Spierdalajcie, szybko – rzuciła. – Tyle mogę dla was zrobić, ale liczcie się z tym, że przy szlabanie już będą na was czekać...

Kto miałby na nas czekać? – zastanawialiśmy się, wychodząc z budynku położonego pośrodku gigantycznej patelni. Maszerując w stronę wspomnianego szlabanu, czyli ostatniego miejsca, gdzie kogokolwiek moglibyśmy spotkać, zobaczyliśmy grupkę celników siedzących przy oskubanym, drewnianym stole. Jeden chłeptał coś z podejrzanej butelki, drugi bujał się na krześle, a dwóch pozostałych grało w karty. Między mężczyznami stał nasz stary znajomy. Zakapior, który wcześniej usiłował nam opchnąć transport. Na nasz widok gestem swej kwadratowej szczęki zasygnalizował kolegom, że oto nadciągamy.
Faceci wyglądali jak członkowie zorganizowanej grupy przestępczej. Siedzieli w zaplamionych potem, umorusanych mundurach porozpinanych aż do pępka i robili wszystko, co tylko się dało, aby pochwalić się posiadanymi przez siebie pistoletami.

– Paszporty – mruknął jeden z nich i bez patrzenia na nas wyciągnął rękę z brudnymi, dawno nieobcinanymi paznokciami. Goście nawet nie mieli zamiaru sprawdzić naszych dokumentów. Te wylądowały na stole, obok podejrzanej butelki, paczki tanich szlugów i popielniczki pełnej odgachów.

– Nie macie szans – oznajmił mężczyzna. – Tam nie ma nic. Nic. Jedyną dla was szansą jest nasza propozycja. Płacicie 200 dolarów i możecie jechać...

To już brzmiało jak regularna próba wymuszenia łapówki. Spojrzeliśmy na siebie. Chłopaki miny miały tęgie i niewykazujące żadnego strachu. Trudno się dziwić. Słowo się rzekło – przebijamy się przez granicę, a potem jakoś to tam będzie. Głupota straszliwa – to fakt, ale najwyraźniej resztki godności nie pozwalały żadnemu z nas przemówić reszcie do rozsądku i jak ostatni idioci dążyliśmy tylko do tego, aby ruszyć pieszo w głąb niegościnnego Gran Chaco.

– Czy z naszymi kwitami wszystko OK? – wypaliłem w kierunku celnika, który wyraźnie chciał kontynuować swój wywód.

– Znaczy się… – wybity nieco z rytmu mężczyzna spojrzał w stronę leżących na stole paszportów. – No tak.

– Wspaniale! – wypaliłem bezczelnie, zabierając dokumenty. – To my bardzo dziękujemy za troskę i życzymy miłego dnia!

Ku naszemu zaskoczeniu żaden z celników nie odezwał się słowem. Dopiero gdy byliśmy już dobrych 10 metrów za szlabanem, nasz znajomy zakapior przypomniał sobie czasy, gdy chodził do szkoły i uczył się trochę języka angielskiego. „See you soon!” – wrzasnął z najgorszym możliwym akcentem, jaki kiedykolwiek słyszałem. Do zobaczenia? Po moim trupie, złamany kutasie!



Pięćset metrów dalej taki hardy już się nie czułem. W życiu bowiem nie miałem do czynienia z tak piekielnym gorącem. A bywało się w naprawdę upalnych miejscach. Nawet pustynny żar jest w niczym niepodobny do spiekoty El Chaco. Miałem nadzieję, że chociaż rzadkie podmuchy wiatru przyniosą nam jakąś ulgę, ale niestety – wiatr, owszem, co jakiś czas smagał nasze twarze, ale wrażenie temu towarzyszące przypominało bardziej przystawianie głowy do rozkręconej na full farelki niż przyjemnie chłodny, odświeżający zefirek. Parzyło. I to bardzo.
– Jak tam, łajzy? – zapytał znajomy zakapior, który celem poprawienia sobie humoru załadował część swoich kumpli do rozklekotanego volkswagena i postanowił podjechać do nas, aby zobaczyć, czy jeszcze dychamy. – Teraz to 250 dolców będzie, hłe, hłe, hłe...
Nic nie odpowiedzieliśmy na tę zaczepkę, więc panowie z piskiem pozbawionych bieżnika kół zawrócili w stronę swego posterunku.

Celnik miał jednak rację – na tym pustkowiu nie było za dużo samochodów, bo to akurat przejście graniczne nie cieszyło się szczególną popularnością. Udało nam się przejść może z pięć kilometrów. W tym czasie przejechały dwa auta. I żadne z nich nie zatrzymało się, mimo że desperacko machaliśmy łapami. Po godzinie marszu w tych piekielnych warunkach zacząłem zastanawiać się, czy jeślibym – czysto hipotetycznie, ma się rozumieć – wykorkował na El Chaco, to czy moje ciało zwyczajnie rozłożyłby się, czy też może w ciągu paru godzin od śmierci uległoby mumifikacji?



Moje rozmyślania przerwało poruszenie wśród chłopaków – oto bowiem na horyzoncie zamajaczyła ciężarówka. Nie mając większej nadziei, rozpoczęliśmy wykonywać naszą rozpaczliwą pantomimę. Piekło zamarzło! Pojazd zatrzymał się, a z okna szoferki wysunęła się brodata głowa.

– Czy was do reszty pojebało? Chcecie się zabić czy jak? – przywitał nas serdecznie kierowca. Po chwili stłoczeni w kabinie jechaliśmy w kierunku najbliższej ludzkiej osady. Adam od razu zasnął, rozlewając się na połowę (i tak stosunkowo niewielkiej) przestrzeni, a Kawiak głośno zastanawiał się, czy zgodnie z niepisanymi zasadami Księgi Drogi nie powinien odpowiednio „odwdzięczyć się” naszemu wybawicielowi, ale ostatecznie udało się nam go powstrzymać. Zamiast tego podzieliliśmy się z brodaczem zakupionymi w Potosi skrętami z pieruńsko mocnego tytoniu i liści koki.





Dowiedzieliśmy się, że w oddalonej o ponad sto kilometrów wiosce zatrzymują się autobusy do miasteczka Filadelfia, a tam złapiemy transport do Asuncion. Kamień spadł nam z serca. Po godzinie z lekkim hakiem wysiedliśmy w miejscu, gdzie stały dwa domy oraz jeden sklep. Od razu rzuciliśmy się po zimne piwo i po ekspresowym opróżnieniu dwóch puszek na łeb, zagadałem do sklepikarki.

– Podobno przejeżdżają tu autobusy do Filadelfii. Prawda to?
– Prawda.
– A kiedy dokładnie taki autobus przejeżdża?
– W środę.



Nie do końca liczyłem na taką odpowiedź. Tym bardziej że był czwartek… Westchnąwszy więc ciężko, poganiani świadomością, że Chomiczyn ma swój lot za niecałe dwie doby, ruszyliśmy machać kciukiem przy drodze. Jakże się ucieszyliśmy, kiedy po dwóch godzinach zatrzymał się mocno wysłużony pickup (było to trzecie auto, które tamtędy przejeżdżało), a ze środka wygramolił się facet o aparycji lokalnego farmera. Owszem, jechał do Filadelfii i owszem – mógłby nas zabrać. Problem polegał na tym, że miał tylko jedno wolne miejsce. Z przodu. Natomiast z tyłu na siedzeniu znajdowała się góra jakiegoś żelastwa, a kipa załadowana była starymi kołami, plandeką oraz wielkimi beczkami pełnymi jakiejś bliżej nieznanej cieczy. Pomogliśmy mu podjąć decyzję i czym prędzej wpakowaliśmy się wszędzie tam, gdzie była odrobina przestrzeni. Jeden z nas wypchnął się na żelastwo, drugi usadowił się na siedzeniu z przodu, a dwóch pozostałych wkomponowało się między beczki a opony. Widząc to, kierowca wydał z siebie coś na kształt kowbojskiego „Yyyeee-haaa!”, siorbnął potężny łyk yerba mate ze swej bombilli i wskoczył za kółko. I tak też udało mi się przejechać większą część szerokości El Chaco na kipie starego pickupa.





Nawet policyjnej kontroli nie udało się nas przegonić z tego miejsca. Mundurowi sprawdzili dokumenty, zagadali coś w guarani do naszego kierowcy, a następnie życzyli nam przyjemnej drogi. W Polsce takie rzeczy by pewnie nie przeszły, ale tu? Przecież brak zasad to naczelna zasada większości południowoamerykańskich krajów. Po paru godzinach smażenia się na słońcu zajechaliśmy do Filadelfii, gdzie przywitała nas… żaba. Jak babcię kocham, nigdy nie widziałem tak wielkiego dziadostwa. Ta bestia mogła ważyć z sześć kilogramów! Płaz wydawał się mniej zaskoczony tym spotkaniem niż my i łypnąwszy na nas z pogardą, zniknął gdzieś w krzakach. My tymczasem pognaliśmy na terminal, gdzie jak się okazało – właśnie podjeżdżał autobus do Asuncion.



Po tylu godzinach przeprawy po Paragwaju niewygodne siedzenia i śmierdzący szambem kibel były najwspanialszymi warunkami, w jakich można było sobie wyobrazić dalszą podróż.
Do stolicy dojechaliśmy dobrych kilkanaście godzin przed odlotem samolotu Chomiczyna. Skubaniec miał sporo szczęścia – dzień później zawitały tu okropne upały (46 stopni Celsjusza), natomiast dwa dni potem, w drodze do Argentyny, dopadła nas powódź. To już jednak historia na inną opowieść.

Podobało się? Razem z Adamem i Kawiakiem otworzyliśmy agencję turystyczną w Peru. Jako Kipu Travel zabieramy naszych klientów w zarówno te popularne, znane wszystkim miejsca, jak i do całkiem dzikich zakątków. Przyrzekamy na najświętszy obrazek z cyckami wyciętymi z „Twojego Weekendu”, że nasze komercyjne podróże pozbawione są tak nierozsądnych idiotyzmów, jakie przedstawiłem w powyższym sprawozdaniu...
Wpadnijcie do nas na Facebooka i zajrzyjcie na oficjalną stronę naszej agencji. Kto wie? Może następny, nieoficjalny zlot Bojowników JM zrobimy w wysokich Andach?


7

Oglądany: 33532x | Komentarzy: 44 | Okejek: 294 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

27.04

26.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało