To napisane pod koniec lat dziewięćdziesiątych opowiadanie powstało, kiedy nie miałem jeszcze wystarczającej ilości lat na karku by takie opowiadania pisać. Niemniej jednak, zamieszczam je i życzę przyjemnej lektury.
W pomieszczeniu bez okien, skąpo oświetlonym nikłym światłem dwóch kinkietów, zadzwonił telefon. Złoty telefon, ze złotymi okuciami i platynową staroświecką tarczą dzwonił raz po raz swym srebrnym dzwonkiem. Słuchawkę podniosła wypielęgnowana dłoń starszego mężczyzny, podsunęła ją pod gładko ogoloną twarz.
- Słucham. – Powiedział starszy mężczyzna i uśmiechnął się ukazując dwa równe rzędy śnieżnobiałych zębów.
Rozparł się w mahoniowym fotelu, pod białą szatą okrywającą całe jego ciało założył nogę na nogę. Z drugiej strony światłowodu rozległ się cichy, spokojny głos. Starszy mężczyzna znał ten głos doskonale. Wiedział, że szykuje się coś ciekawego, może nowa wojna, może jakiś kataklizm.
- Witam mego młodszego brata w wierze. – Powiedział głos.
- Witam – Odpowiedział starszy mężczyzna. – Cóż to za wielkiej wagi sprawa skłoniła cię do wykonania tego telefonu? – Zapytał swego rozmówcę miękkim kojącym głosem.
- Mój drogi bracie, pojawiła się okazja do poszerzenia naszego szanownego grona.
- Cóż chcesz przez to powiedzieć?
- Ni mniej ni więcej, tylko to że w znanym i rządzonym przez nas świecie pojawiła się persona, która znaczyć może więcej aniżeli cała nasza trójka wzięta razem. – Starszy mężczyzna poruszył się niespokojnie w swym eleganckim fotelu, uśmiech spełzł mu powoli z twarzy. Lecz kiedy się odezwał, ton jego głosu pozostał ten sam. Miękki, wręcz hipnotycznie spokojny.
- Wiesz sam, drogi bracie, że nie ma na Ziemi tak mocarnej osoby. Czyżby sam Bóg zstąpił na naszą wspaniałą planetę?
- Można powiedzieć że zstąpił, ale czy Bóg to jeszcze się wyjaśni. – cierpliwie wyjaśnił głos w słuchawce.
- Nie dam wiary dopóty, dopóki nie zobaczę tej zjawy na własne oczy. – Starszy mężczyzna poruszył się nerwowo w fotelu.
- Nie stanowi to specjalnego problemu, po prostu zapraszam ciebie i naszego brata do siebie na niechybnie ciekawą pogawędkę z naszym gościem.
- Z pewnością nie przepuszczę okazji i stawię się na spotkanie kiedy tylko będziesz chciał drogi bracie.
- Wyślę ci więc zaszyfrowany e-mail zwykłym kanałem. Tymczasem muszę zakończyć naszą rozmowę.
- Do zobaczenia więc niech cię Bóg ma w swojej opiece.
- I ciebie również bracie.
Starszy mężczyzna delikatnie odłożył słuchawkę.
- II -
Dudniący odgłos kropel wody rozbijających się o dachy gęsto zaludnionego miasta zagłuszał prawie wszelkie inne odgłosy, w tym także ciche pyknięcie poprzedzone delikatnym syczeniem. Nikt pod ołowianym niebem Jerozolimy nie wie co właśnie się stało, nikt nigdy się o tym nie dowie. Tylko trzy osoby, trzej bogowie jak siebie nazywają zdają sobie sprawę z tego co w skromnym, zwykłym domku na przedmieściach się znajduje i co tam właśnie nastąpiło. Pod dom podjechał wielki mercedes, krople wody spływały po doskonale nawoskowanej czarnej karoserii, rozbijały się o ciemne jak smoła szyby. W domku otworzyły się drzwi garażu, mercedes cicho mrucząc wsunął się do środka po czym drzwi ponownie się zamknęły. Na tym też skończyło się przedstawienie przeznaczone dla osób postronnych. W garażu bowiem, sekundę po tym jak zaryglował się tytanowy zamek garażowych drzwi, cała podłoga runęła w dół wraz z czarnym mercedesem. Zatrzymała się dopiero dwieście metrów pod ziemią, w ogromnej, wykutej w czarnej skale hali. Halę skąpo żółtym światłem oświetlały gołe żarówki. Ryczącą ciszę przerwał cichy odgłos kroków, szary cień przesunął się po ścianie. Czarny mercedes z cichym kliknięciem otworzył lewe tylne drzwi. Dwunastostopniowy kod nadany na ściśle określonej częstotliwości nakazał mu to zrobić. Ubrany całkowicie na biało człowiek zajął miejsce w jego wnętrzu, nie zdziwił się brakiem kierowcy. Mercedes zamknął drzwi kiedy tylko zarejestrował pojawienie się oczekiwanego pasażera i platforma pomknęła z powrotem w górę.
- III -
- Ciemne korytarze, mroczne zaułki, niskie sklepienia, czyś tego oczekiwał bracie po kosztującym sześćset milionów dolarów pałacu? – Mężczyzna w bieli skąpym ruchem ręki dał do zrozumienia że chodzi mu o skąpane w świetle, przepastne wnętrze wspaniałego kipiącego złotem korytarza.
- To była moja idea. Chciałem żeby było tu tajemniczo i przytulnie. – Odezwał się niski, gruby mężczyzna, odziany w czarny garnitur, czarną koszulę i czarny krawat. Jego twarz skryła się pod gęstą czarną brodą sięgającą mu do piersi jakby człowiek ów chciał zarostem na twarzy zrekompensować całkowity brak owłosienia na reszcie głowy. Krótkie nogi łysego człowieka szybko stawiały chwiejne kroki chcąc nadążyć za idącym obok wysokim, starszym mężczyzną którego długa szata lśniła nieskazitelną bielą.
- Tak właśnie myślałem. – Rzekł starszy mężczyzna uśmiechając się lekko. – Ten czarny samochód zapewne również powstał z twojej inicjatywy.
- W rzeczy samej. Imponujące, nieprawdaż? Jakie ludzie potrafią robić rzeczy kiedy tylko poczują zapach pieniędzy.
- Tak? – Ostrożnie zapytał mężczyzna w bieli – Jakie?
- Niemożliwe, bracie niemożliwe. – Na twarzach obu mężczyzn zakwitł nikły uśmiech.
W tej samej chwili z jednego z bocznych pomieszczeń wyszedł im na spotkanie jeszcze jeden człowiek. Średniego wzrostu, czarne poskręcane w niewielkie loczki włosy opadały mu na czoło kiedy do nich szedł, jego krok był pewny i rześki a garnitur wprost z najnowszych magazynów mody. Nie wyglądał na więcej niż trzydzieści lat.
- Witam bracia. – rzucił kiedy pozostali z mężczyzn wyciągnęli dłonie w geście powitania.
- Witamy. – odezwał się mężczyzna w czerni – Myślę że najwyższy już czas pokazać wam coś w co mnie samemu nadal nie chce się dać wiary.
- IV -
Gdyby ktoś otworzył pewne stalowe drzwi wyglądające jak ściana, gdyby ktoś odróżnił stalowe drzwi od reszty ścian w przepastnych piwnicach ogromnego pałacu, gdyby ten ktoś potrafił je otworzyć, widok jaki by za nimi ujrzał, powalił by go z nóg. Za drzwiami bowiem, odbywało się posiedzenie bogów. Wielka sala której strop podtrzymuje dwanaście marmurowych kolumn stojących na doryckich bazach, szare snopy światła strzelające z okien umieszczonych pod sufitem, piętnaście metrów nad czarno białą posadzką. Trzej mężczyźni lewitują, siedząc w ogromnych barokowych fotelach około trzech metrów nad powierzchnią podłogi zwróceni ku środkowi. Powoli zataczają w powietrzu koła, przelatują pomiędzy kolumnami, co chwila któryś z nich przechodzi przez słup światła, a wtedy ich odzienia mienią się kolorami tęczy, iskrzą błyskami barw. Na środku sali ktoś stoi. Niewielki, szary kształt, chude ręce, cienkie nogi, wielka głowa. Mężczyźni okrążający szarą postać milczą, i tylko badawcze spojrzenia rzucane sobie ukradkiem świadczą o tym, że milczą ponieważ nie wiedzą co powiedzieć. Od kilkuset lat po raz pierwszy po prostu zabrakło im słów. Gruby łysy mężczyzna poruszył się niespokojnie w swoim fotelu, pogładził swą czarną brodę, lekko chrząknął i pełnym spokoju tonem rzekł:
- Bracia, zebraliśmy się tu, ponieważ skłoniło nas ku temu pojawienie się wśród nas tego hmmm... człowieka. Myślę że skoro zadał sobie tak niesamowity trud by się tu dostać, winni mu jesteśmy wyjaśnienia dlaczego nie może opuścić tego miejsca tak jak sobie tego życzył. Wymaga to jednak opowieści długiej i miejscami zapewne dziwnej bądź niezrozumiałej, lecz rozrachunek końcowy jest jak najbardziej logiczny, stanowi także cudowny obiekt pożądania wielu ludzi. Któż bowiem nie chciałby zostać eee... może jednak od początku.
Kiedy skończył mówić, znajdował się za plecami stojącego na posadzce człowieka. Wskazał ręką w jego kierunku i jedna z płytek uniosła się wymuszając na szarej postaci pozycję siedzącą.
- Jesteśmy najstarszymi istotami żyjącymi na tej planecie – Powiedział mężczyzna w czerni. Żyjemy już około ośmiu tysięcy lat. Żywot zaś nasz tak długi zawdzięczamy pewnemu tajemniczemu urządzeniu w którego posiadanie weszliśmy na początku. Okazało się że urządzenie to, pozwala na przenoszenie się na ogromne odległości w ciągu ułamka sekundy. Mało tego, pozwala ono także na dowolne zmienianie kształtów ciała człowieka z niego korzystającego. Można dzięki niemu skorygować sobie wzrok, wyleczyć każde schorzenie, zasklepić bez śladu każdą ranę, ba, nawet usunąć każdy pojedynczy zmutowany czy szkodliwy atom. Pozwala nam ono na luksus nieśmiertelności. Dzięki temu właśnie, przez wieki naszych wspólnych działań, od tysięcy lat jesteśmy panami tego świata, który stał się naszą własnością i zabawką. Ludzie są słabi. My daliśmy im wiarę i nadzieję, a oni to kochają i wierzą w to co kochają i robią co im każemy.
Grubas w czerni odchylił się w swoim fotelu, gestem idealnej dłoni wskazując na mężczyznę w garniturze lewitującego po jego lewicy. Poruszył się on delikatnie i strzepnął nieistniejący pyłek z rękawa marynarki.
- Przez dwadzieścia lat poznawaliśmy możliwości tego urządzenia – zaczął – i kiedy byliśmy już wszystkiego pewni, staliśmy się bogami. Lecz bycie bogiem oznaczało dla każdego z nas wieczność, która niestety okazała się już po trzystu latach jej trwania nie do zniesienia nudna. Jedyną zaś rzeczą której nie spróbowaliśmy do tamtej pory, było rządzenie światem. Rządziliśmy oczywiście większymi i mniejszymi państwami, długo by opowiadać o naszych wspólnych dokonaniach. Dzisiaj naukowcy zastanawiają się dlaczego Majowie budowali piramidy prawie identyczne z egipskimi, jak starożytnym ludom Brytanii udawało się budować z kamienia tak zgrane ze słońcem budowle i dlaczego w ciemnych tunelach piramid których ściany pokryte są hieroglifami całkowicie brak jest sadzy z pochodni. My zaś to wiemy i wiedzy tej strzeżemy jak oka w głowie. Wszędzie bowiem ludźmi kierowała nasza ręka. Ręka bogów, nasza wyobraźnia, wola i wiedza. Lecz cały świat u naszych stóp to było coś co nawet nam bogom wydawało się zbyt zuchwałe aby mogło się ziścić. Cóż, mieliśmy jednak całą wieczność do dyspozycji i dziś kiedy nasz plan zmierza ku końcowi, okazuje się że z wieczności w zasadzie nic nie ubyło a nam na razie nie zagraża zabójcza nuda. Bowiem wymyśliliśmy Grę, która nieprzerwanie od czterech tysięcy lat bawi nasze boskie osoby i zaprząta genialne umysły spragnione wrażeń.
W komnacie zapadła cisza, trzej bogowie wirowali wokół postaci siedzącej na środku czarno białej posadzki i nawet szmer ich oddechów wydawał się głośny w tej gęstej i lepkiej ciszy. Głos w końcu zabrał mężczyzna w bieli. Zaczął powoli, cicho, jakby opowiadał o największych tajemnicach świata... i w istocie tak było.
- Władamy niemal wszystkimi odłamami chrześcijan... Prawosławni, świadkowie Jehowy, Protestanci, Baptyści, Zielonoświątkowcy, prawie połowa ludności na ziemi jest pod naszymi rządami zgromadzona w tych niewiele się od siebie różniących wiarach. Umiejętnie wykorzystując stare pisma, księgi i przekazy, sprawiliśmy że kiedy zechcemy nasi poddani obrócą się przeciw każdemu wrogowi którego im wskażemy. Będą walczyć z miłości do Boga, wierząc w słuszność tego co robią, mając nadzieję przy boskiej pomocy zakończyć wojnę jako zwycięzcy. Pod swoją protekcją posiadamy wszelkie kasty muzułmanów i żydów. Koran i Talmud nie mają przed nami tajemnic, posługujemy się nimi niczym Biblią wobec chrześcijan. Także i kiedyś posiadaliśmy ogrom władzy, dzierżąc w swoich dłoniach nieśmiertelnych bogów których imiona zasiedlają obecnie zapomniane mitologie a czas zmiótł w pył całe ich panteony. Musieliśmy zrezygnować z ich usług, ponieważ wierzenia te choć zapewniały skuteczne rządy nad kilkoma narodami, to jednak okazało się że większy wpływ na następne milenia będą miały religie monoteistyczne. Nie tylko jednak wielkie molochy które stały się poprzez wieki istnienia instytucjami rozszerzającymi swą działalność na cały świat, kierowane są naszą ręką. Pomniejsze grupy społeczne również uległy naszej dyktaturze, wszelkie sekty i odszczepieńcy działają pod nasze dyktando. Kierowaliśmy poczynaniami Nerona i Marcina Lutra, sączyliśmy pomysły Hitlerowi, staliśmy za każdym rozłamem i podziałem w wielkich wierzeniach. Paliliśmy na stosie czarownice, podsycaliśmy ksenofobie i szaleństwa niezliczonych przywódców. Jesteśmy nieraz zamętem, zniszczeniem i rozłamem, ale jakże było by bez tego nudno. Szerzymy wiarę w szatana, pana wszystkiego co złe. Mamy w tym wiele doświadczenia, ale czasy się zmieniły i nie jest już tak łatwo. Staramy się jeszcze o wpływy w starej wierze zwanej buddyzmem, która opiera się naszym zakusom od setek, lub może tysięcy lat, ale już niedługo a i oni będą nasi. Całe narody zabijają się bądź jednoczą kiedy tylko sobie tego zażyczymy. Każemy ludziom wierzyć że każde ludzkie życie z osobna jest najważniejszym dobrem, lecz my nie zajmujemy się jednostkami, pojedynczymi ludźmi, ponieważ jednostki nic nie znaczą. Kiedy zechcemy, każdy z nich, potrafi być bestią wobec innych, zabijać i torturować, a my dolewamy oliwy do ognia, i obserwujemy ciesząc się naszą władzą. Budujemy, ale także i burzymy. Ratujemy życie, ale także i je odbieramy, a możesz nam wierzyć, odbieramy więcej niż ratujemy. Radujemy się każdym dniem naszej władzy, bo daje nam ona satysfakcję i sprawia że nuda, śmiertelna choroba Bogów nam nie grozi. Nas trzech posiadło tę planetę, i pod nasze dyktando wielkie masy ludzi robią czego od nich oczekujemy. Śmiejemy się więc z naukowców próbujących rozwiązać wielkie zagadki tego świata, bo nigdy nie zdobędą najważniejszego klucza do ich rozwiązania, którym to kluczem jest nasza trójca. Wkrótce, może być nas jednak czworo. To zaś, zależy już tylko i wyłącznie od ciebie.
- V-
Barokowe fotele z usadowionymi w nich boskimi osobami okrążały niewielką postać siedzącą na wysuniętej w górę czarnej płytce posadzki. Wielka głowa szarej postaci śledziła każdego z nich kiedy przed nią przelatywali. Postać milczała. Jej wielkie, czarne, trapezoidalne oczy pozbawione źrenic nie wyrażały żadnych uczuć. Wąziutkie usta wyglądały jakby wcale nie zostały stworzone do mówienia, ani jedzenia. Całości twarzy dopełniały jeszcze zamiast nosa, osadzone wprost w czaszce dwie dziurki. Bogowie znali tę twarz doskonale, ostatnio jej wizerunki ponownie znalazły się na topie. W filmach, jako tapety, i nadruki na koszulkach. Zazwyczaj pod taką twarzą, tkwił wypisany wielkimi literami skrót. UFO. Tę twarz znała prawie cała ludzkość. Usta zacieśniły się jeszcze bardziej, oczy minimalnie zwęziły, a w głowach bogów rozległ się cichy, lecz dobrze słyszalny głos, pochodzący niewątpliwie od szarej postaci siedzącej na środku ogromnej sali, na wysuniętej w górę czarnej płytce posadzki.
Głos rozlegał się wprost w boskich głowach. Był cichy, głęboki i spokojny, lecz doskonale słyszalny. Zaskoczeni tym bogowie poprawili się nieznacznie w swoich barokowych fotelach, ale nie dali po sobie poznać zdziwienia.
- Opowiedziana tu historia, jest mi prawie w całości znana. – Padły pierwsze słowa gościa bogów. Wyobrażacie sobie zapewne że przyleciałem tu z jakiejś odległej planety, krążącej wokół jakiegoś nieznanego słońca w innej niż wasza galaktyce. Nic bardziej mylnego. Ktoś kiedyś stwierdził że życie rozwija się w tak nieprzewidywalny sposób w jaki rozbija się na kawałki spadająca z dachu cegła. Prawdopodobieństwo że gdzieś daleko stąd rozwinęła by się inteligentna forma życia oparta na węglu, oddychająca tlenem, postrzegająca upływ czasu w równym ludziom tempie, wynosi w przybliżeniu zero. Nie dziwią mnie wasze wyczyny, ponieważ urodziłem się na Ziemi, milion pokoleń w przyszłości. Nie jestem jednak człowiekiem, lecz genetyczną modyfikacją kilku doskonale wam znanych zwierząt. Nie potrafię przekazywać moich genów następnym pokoleniom, maszyna życia z której korzystacie jest zaprogramowana tak, by nie działała na moje ciało. W mej wielkiej głowie kryje się zapas odżywczych substancji, nie potrafię bowiem przyswajać żadnych pokarmów. Zapas ten wystarczy mi na miesiąc życia. W tym czasie muszę wypełnić zadanie które zostało mi powierzone w przyszłości, i zostawić w określonym miejscu raport z wykonanej pracy. Potem umieram. Moje ciało jeżeli nie zostanie zakonserwowane, całkowicie rozkłada się w ciągu dwóch dni. Dlatego przypuszczam że nie będę wam pomocny, a przynajmniej nie w zakresie waszych oczekiwań.
Bogowie popatrzyli po sobie, a w ich spojrzeniach czaiło się nieskrywane już zaskoczenie. Nie powiedzieli jednak nic i po chwili w ich głowach ponownie zabrzmiał znajomy głos.
- W czasach z których pochodzę, podróże w przeszłość to bardzo niebezpieczne zajęcie, a życie ludzkie jest bezcenne. Tylko jedna podróż na sto dochodzi do skutku, pozostałe dziewięćdziesiąt dziewięć kończy się katastrofą jeszcze w naszym czasie. Dlatego ludzie stworzyli nas. Nie kosztujemy ich wiele, jesteśmy lojalni i nie jesteśmy w stanie odczuwać uczuć takich jak strach, radość czy miłość. Jesteśmy niczym biologiczne maszyny, tańsze od mechanicznych i obdarzone większą autonomią. Ludzkość moich czasów, to zjednoczone narody całego świata, jedna ekonomia i jedna gospodarka. Wojny nie istnieją, skończyły się wraz z idiotycznymi podziałami. Nie ma już żadnej wiary, a przynajmniej w takim pojęciu w jakim wy ją kreujecie, ludzi nie rozróżnia się także według ras, ponieważ i one zaniknęły wraz z zanikiem granic i międzynarodowych animozji. Ludzkie rasy pokrzyżowały się już na tyle, iż można powiedzieć, że według standardów waszych czasów sto procent ziemskiej populacji ma ładną opaleniznę. Maszyny życia której jeden egzemplarz jest w waszym posiadaniu, służą jedynie do leczenia, przedłużania życia i podróżowania. Od kilku tysięcy lat nie spotkała nas już więc żadna epidemia, a wszelkich dewiantów, wichrzycieli i psychopatów naprawia i modyfikuje się tak, aby nie stanowili zagrożenia ani dla siebie, ani dla innych. Wy nadawalibyście się do takich zabiegów idealnie.
- Nie będziemy wysłuchiwać takich bzdur! – Wrzasnął zza pleców szarej postaci gruby, brodaty bóg.
- Ty wstrętny małpoludowy pokurczu nazywasz nas, bogów dewiantami i psychopatami? – Zawtórował brodaczowi bóg w bieli i obaj spojrzeli na trzeciego z lewitujących bogów. Ten zaś nie odezwał się słowem, na jego twarzy zakwitł nikły uśmiech. Skinął dłonią w kierunku postaci na posadzce pozwalając jej mówić dalej.
- Mimo że ludzie osiedlili się już na sterraformowanym Marsie i Wenus, mimo że ziemskie sondy kosmiczne i próbniki przemierzyły już tysiące lat świetlnych w poszukiwaniu innych cywilizacji, mimo że Ziemia nie jest już dla ludzkości klatką, lecz kolebką, mimo to wszystko, człowiek nadal popełnia błędy. Jednym z nich, jest znany wam pas asteroidów. Powstał kiedy chcieliśmy terraformować planetę równocześnie z powstawaniem życia na Ziemi. Źle obliczyliśmy naprężenia w młodej skorupie, pełnej wulkanów planety. Drobnych błędów jest w historii wiele i ciągle się nam przytrafiają. Drugim poważnym błędem jesteście wy.
- Powiedziałem już, że nie będziemy tutaj słuchać takich obelg! – Zagrzmiał bóg grubas a bóg w bieli o mało nie spadł ze swojego fotela.
- Uspokójcie się bracia i cierpliwie wysłuchajcie tej ciekawej historii. – Spokojnym tonem napomniał swych braci młody bóg w garniturze. Ponownie skinął dłonią, pozwalając szarej postaci mówić dalej.
- Najpierw było kilku odważnych ludzi, wysłanych w różne zakątki świata, w różne czasy. Chcieli naprawić świat u zarania technicznych postępów cywilizacyjnych. Myśleli że słowa odmienią bieg historii, ocalą Ziemię przed setkami wyniszczających wojen. W ślad za nimi, wysyłaliśmy święte księgi które miały im w tym pomóc. Niestety, ludzie nie byli gotowi na takie zmiany mentalności wtedy i nie są na nie gotowi nawet teraz. Ponieważ podróż w przyszłość nie jest możliwa, wobec porażki naszych wysłanników, wysłaliśmy im maszynę życia aby w spokoju poczekali na lepsze czasy. Nie zdążyli jednak znaleźć jej tam gdzie im ją dostarczyliśmy i zginęli w obcym i wrogim sobie świecie. Nie znaleźli jej, ponieważ trzech pastuchów pasących kozy na zboczu góry, wpadło do jaskini ukrytej pod cienką warstwą ziemi, zagarnęło i ukryło w innym miejscu należące do nas urządzenie. Nikt z ludzi żyjących w moich czasach nie ma wam za złe tego co wtedy uczyniliście, ponieważ to my zrobiliśmy błąd chcąc ocalić życie naszych posłańców i wysyłając w wasze czasy tę maszynę. Nie możemy już naprawić tego błędu, poczyniliśmy więcej zła niż chcieliśmy uczynić dobra, a jedyne co możemy w tej sprawie zrobić, to uświadomić wam, że czas waszego panowania się kończy. Według naszych symulacji za mniej więcej pięćset, do tysiąca lat, zakończycie swe rządy w bardzo nieprzyjemny dla was sposób.
- Bracia, on nas ciągle obraża! – Odezwał się znowu bóg w czerni.
- Teraz to brzmiało nawet jak groźba, nie możemy mu tego darować. – Przyłączył się bóg w bieli.
- Pozwólcie mi skończyć, to już nie potrwa długo, a potem chciałbym odejść, bo mój czas tutaj dobiega już końca. – W głosie szarej postaci nie zabrzmiała nawet jedna niepewna nutka.
- Mów więc. – Rzekł bóg w garniturze.
- Przysłano mnie tutaj, bym jako wysłannik przyszłości prosił was o zaprzestanie procederu który z takim zapałem uprawiacie, ponieważ szkodzicie cywilizacji, hamujecie postęp, zamykacie świat w klatce kanonów i tworzycie głupi system podziałów i różnic. Z idealnych, prostych i przejrzystych pouczeń zrobiliście zagmatwaną sieć nakazów i kodeksów których używacie do rozwijania waszych instytucji szeżących się dzięki pustosłowiu i obłudzie. My, patrząc z perspektywy czasu, widzimy ogrom zła które już wyrządziliście i które dopiero wyrządzicie. Ofiary waszej gry liczyć się będą w miliardach zamordowanych i okaleczonych, którzy nie przekażą dalszym pokoleniom swej wiedzy, genów i dziedzictwa, powodując tym większe spustoszenie w zasobach kultury i nauki przyszłych pokoleń. Świat was przeżyje, poobijana, kulejąca, zaczynająca od początku ludzkość podniesie się i stanie się władcami czasu i materii, lecz wy odejdziecie zhańbieni, w bólu i cierpieniach jakie sami dzisiaj ludziom serwujecie. Dlatego korzystajcie dalej z maszyny życia, ale nie ingerujcie w losy Ziemian bo nie potraficie tego robić. Jesteście dla nas dziećmi bawiącymi się granatem. Prosimy was, zostawcie go w spokoju dla dobra waszego i całej ludzkości... Teraz pozwólcie mi odejść.
- Wolność wyboru którą dajemy swoim poddanym, tym bardziej dotyczy nas. – Rzekł bóg w garniturze. – dlatego, nasza trójca będzie nadal robić to, co uważa za słuszne. Nie będziemy się przejmować twoimi aroganckimi uwagami, ponieważ to my tutaj stoimy w pozycji siły i zrobimy to, co podpowiada nam nasza nieskończona mądrość. – Sięgnął ręką pod połę swej świetnie skrojonej marynarki, wyciągnął najpiękniejszy rewolwer jaki wyprodukowano na Ziemi, wycelował i nacisnął spust.
Kiedy echo wystrzału ucichło, bogowie skierowali swe boskie spojrzenia na małą postać leżącą na czarno-białej posadzce w rozszerzającej się czerwonej plamie krwi. Istota niewątpliwie była martwa.
Wpatrzeni w niewielkie ciało mężczyźni lewitowali jeszcze przez chwilę. Potem odezwał się bóg w bieli.
- Takie małe ścierwo, a tyle smrodu.
- Ciekawe kto to teraz posprząta. – dodał gruby bóg spoglądając nerwowo na boga w garniturze gładzącego dłonią swój rewolwer o wysadzanej diamentami rękojeści. W ich boskich oczach czaiło się szaleństwo.
EPILOG
Wszyscy pod ołowianym niebem Jerozolimy wiedzą co znajdowało się w niewielkim domku na przedmieściach. Ściślej, pod garażem w głębokiej dziurze, gdzie ciszę przerywały tylko periodycznie spadające krople wody. Świat: pustynia gruzów, wielka zaropiała rana nuklearnej wojny. Nie pierwszej, ale już ostatniej. Ludzie: poparzeni, zmęczeni, chorzy, wściekli. Ludzie z tego świata chorej megalomanii, tłoczą się przed niewielkim domkiem na przedmieściach Jerozolimy. Jedynym ocalałym w mieście budynkiem. Szarobury tłum napiera na drzwi, dziki wrzask wydobywa się z gardeł w ostatnim akcie nienawiści. Kilku ludzi wyprowadza z garażu trzech mężczyzn. Bogowie nie wyglądają już tak jak siedemset dwadzieścia lat wcześniej, kiedy po raz pierwszy zawitał do nich wysłaniec przyszłości. Tacy wysłańcy pojawiali się u nich jeszcze parę razy, lecz zawsze kończyli tak jak ten pierwszy. Teraz przerażające maski strachu widnieją na ich twarzach i już nie szaleństwo wyziera z ich oczu, lecz strach. Chwilę później ich zakrwawione, okaleczone ciała szarpie tłum.
W następnej chwili purpurowe od krwi resztki rozgniata oszalała tłuszcza. Ostatni bogowie umarli.