Tak mi się przypomniała zeszłoroczna wycieczka i start w Rzymie. Pierwszego poranka Monia była co nieco zła, że niby nie wyłączyłem budzika i Day that never comes napi*rdalał z całą mocą mojej starej Nokii, a ja spałem w najlepsze. Dostał mi się słuszny opierdziel. Tak wstępem. Schodzimy na parter hostelu, kolo z obsługi wręcza nam mapkę centrum. Pokazuje palcem kierunek (z hostelu do końca ulicy i w lewo).
- you know, all the importnant things in Rome are there. Colosseum, Forum Romanum, Vatican. You must see it, because you know, those are importnant things.
- Yeah - mówię - i got you man, first of all we'll check the non importnant.
Gościu zgłupiał, a my wyszliśmy z lokalu. Doszliśmy do końca ulicy i bez chwili namysłu skręciliśmy w prawo. Łazimy jakimiś bocznymi uliczkami, tu rozpadająca się kamienica, tam zaspawane wejście do przejścia podziemnego. Piętrzy się sterta śmieci, jacyś ludzie drą na siebie ryje. Nie trza języka, żeby wyczuć, że wyzywają się od najgorszych. Ogólnie, piękny klimat.
- You know, bella chicka - gadam do Moni udając akcent gościa z recepcji - All the importnant things in Rome are there - i pokazuję palcami za plecy, bo akurat all the improtnant things in Rome były dokładnie w drugą stronę - but look at this, all the fun is right here!
I tym sposobem już nie chciała mnie zamordować